Dla moi ōmy Zofiji bydzie to 85. Wilijo. Pierwszą, którą pamięta, obchodziła w samym środku historycznej zawieruchy - tuż po zakończeniu II wojny światowej w swoim rodzinnym domu w Radzionkowie. Mieszka tuż obok do dziś, choć zmieniła się nazwa - z Banhofstraße na ul. Św. Wojciecha.
- To była Wigilia najskromniejsza i najbiedniejsza - opowiada. - Mimo to do kolacji zasiedliśmy, a była nas rodzina ośmioosobowa. Jedzenia było tylko trochę, jeszcze z trudem uzyskanego. Co było na stole? Musiały być makówki…
Makówki i kompot z suszu babcia wspomina zresztą najlepiej. Kompot robiło się z tych owoców, które udało się zebrać wcześniej na własnym ogródku. - Były jabłka, gruszki, śliwki, wszystkie suszki, jakie przygotowała mama - wymienia.
"Barszcz? A fto to widzioł…"
Pierwsza na stole pojawiała się jednak siemieniotka, czyli zupa z nasion konopi. - Ble, nigdy jej nie lubiłam, ale ciągle ją pamiętam. Nie zrobiłabym jej już tak, jak mój ojciec Witek robił. Jak tylko przychodził z siemieniotką, to chowałam się pod stół i wychodziłam, kiedy już się skończyła - śmieje się babcia i dodaje, że tak samo było z moczką, w której znajdowały się oczywiście piernik, suszone owoce i bakalie.
Makówki, siemieniotka, moczka i kompot z suszu na stole były zawsze. Tak samo jak kapusta z grzybami i ziemniaki. Ryba? Tuż po wojnie była po prostu taka, jaką udało się dostać w sklepie.
- Pamiętam przepyszne dorsze. Nasze! Z Morza Bałtyckiego. Wtedy to były czyste ryby, dobre, nie to, co teraz. Karp? W domu też był, ale na stałe pojawił się w latach 50. i 60. Został do dzisiaj - przypomina sobie babcia. - No i śledzie... w każdej postaci.
- Barszcz? A fto to widzioł… Nie było czegoś takiego jak barszcz, uszka, pierogi. To przyszło dopiero w latach 70., ale u nas się nigdy pierogów nie robiło - podkreśla.
"Richtig ślōnsko Wilijo musi być skromno"
Ze stwierdzeniem, że na Śląsku nie ma Bożego Narodzenia bez Makówek, zgadza się pisarz, historyk i znawca regionalnej kuchni Marek Szołtysek.
- Historia makówek sięga jeszcze czasów pogańskich. To było danie rytualne, po którym łatwiej się zasypiało, żeby spotkać się w snach z przodkami. Tak to postrzegano - wyjaśnia.
Katolicy makówki przejęli i przed laty uczynili z nich tutaj główny element świątecznego jadłospisu. Na stołach gościły od Wigilii do Święta Trzech Króli. Jadło się ich naprawdę ogromne ilości.
- Moczki nawet nie gotowali, tylko moczyli suszone owoce i tak to jedli. Richtig ślōnsko Wilijo musi być skromno - tłumaczy pisarz. - Dwanaście dań? To może w rodach szlacheckich, a nasza Wigilia wywodzi się z tradycji chłopskiej. Tych dań było zaledwie kilka, choć dzięki makówkom i moczce rzeczywiście na bogato.
"Pokutuje mylne przekonanie, że karpia wprowadzili komuniści"
Pięć podstawowych potraw, które w ostatnich 150-200 latach gościły w Wigilię na śląskich stołach, to wspomniane makówki oraz moczka, kapusta z grochem, kartofle i… smażony karp.
- Pokutuje mylne przekonanie, że karpia wprowadzili dopiero komuniści. Może i rozpowszechnili go w całej Polsce, ale na pewno nie na Śląsku, gdzie karp był dobrze znany i hodowany w licznych stawach. Rybnik oznacza przecież staw hodowlany, a Siemianowice Śląskie nieprzypadkowo mają w herbie złotego karpia - wyjaśnia Szołtysek.
Śledzie, dorsze i inne ryby morskie pojawiły się wraz z rozwojem kolei, kiedy łatwiej było je przetransportować. Wtedy też zdecydowanie staniały i rozpowszechniły się także na Śląsku.
- Kiedy 120 lat temu budowano Nikiszowiec i inne kolonie górnicze, to wprowadzali się tam nie tylko Ślązacy, ale ludzie z różnych stron. Oczywiście nie było telewizji i internetu, więc szybko przesiąkali Śląskiem, ale nie mieli już takiego przywiązania do karpia. Przyjmowali śledzie, które były tańsze, a może nawet smaczniejsze, i tak one też się tutaj rozpowszechniły - uważa historyk.
Podobnie było z barszczem, uszkami i pierogami - trafiły na Śląsk z eksportu, wraz z nowymi mieszkańcami, którzy przyjeżdżali tutaj w poszukiwaniu pracy i lepszego życia.