Jest taki pisarz, Filip Springer. Dużo zrobił dla śląskiej architektury.
Znamy.
Prowadził zajęcia na Uniwersytecie Śląskim, gościł na Śląskim
Festiwalu Nauki.
To
Springer powojenną katowicką modernę nazwał źle urodzoną.
Brakowało tego określenia w zdiagnozowaniu problemu, jaki mieliśmy
z centrum Katowic przez dobre dwie dekady.
Jest
w tym dużo racji, choć – dla porządku – wiele rozwiązań
architektonicznych, które same w sobie są nowatorskie czy
oryginalne, w skali miejskiej musi być też oswojone przez ludzi. W
Katowicach nie wszystkie powojenne obiekty zostały zaakceptowane
przez mieszkańców tak, jak to stało się np. ze Spodkiem.
Tak
czy inaczej: Filip Springer. Przyjeżdża na spacer po bytomskim
Knajfeldzie dla National Geographic. I pisze dobrze – że pięknie,
zielono i wszędzie blisko.
To
akurat nic nadzwyczajnego. Często potrzebujemy opinii kogoś z
zewnątrz, by docenić coś, co sami dobrze znamy.
Ale
to jeszcze nic. Na Facebooku jest dyskusja pod postem Springera.
Ludzie tutejsi, ale też tacy, którzy o Bytom zahaczyli przypadkiem.
I więcej zachwytów: „Zadłużyłbym się, żeby kupić ten dom”,
„Nieprzypadkowo Bytom nazywano kiedyś śląskim Krakowem”,
„Kilka lat temu odkryłam Bytom, jest cudowny”. To jakby muzyk,
którego wyrzucano z każdej orkiestry, nagle został odkryty przez
jakąś alternatywną publikę.
To
nasz dobrze znany kompleks, z którego od dawna się leczymy. Przez
lata nie tylko obcowaliśmy z wszystkimi wadami naszego regionu, ale
słyszeliśmy od wszystkich dookoła jak brzydki i brudny jest Śląsk.
I przyjęliśmy tę optykę, trochę jak w powiedzeniu: „Jeśli
siódma osoba z rzędu powtarza Ci, że jesteś koniem, to idź się
podkuj”. I po tym wyostrzeniu negatywnego postrzegania tego, co nas
na Śląsku otacza, wreszcie następuje proces odwrotny.
Nie chodzi o sąsiadów, tylko wyobrażenie
I
na początek też inni muszą nam uświadomić, że Bytom nie jest
dymiącą hałdą?
Tak.
Myślimy o sobie lepiej, oceniając się w lustrze opinii publicznej.
Zaczynamy zmieniać perspektywę dostrzegając nie tylko tę pustą
połowę szklanki, ale też tę pełną. Przypominamy sobie, że w
epoce rozkwitu przemysłu, a potem i w czasach PRL, nie tylko
ściągały na Śląsk tysiące ludzi poszukujących lepszego życia,
ale także patrzono na nas z zazdrością i trochę niechęcią, jako
na nawet nazbyt nowoczesny, bogacący się i nieco drapieżny region.
I nagle zaczynamy dostrzegać także wartość tego, co przez lata
mijaliśmy z niechęcią i obojętnością. Bytom jest dodatkowo
szczególnym przypadkiem, bo jest jednym z najbardziej tradycyjnych
miast w regionie – z historycznie ukształtowanymi placami,
pierzejami, kwartałami… Gdyby Bytom nie został aż tak
zaniedbany, nikt nie miałby wątpliwości, że to po prostu piękne
miasto.
To
ile jest korzyści z mieszkania np. na przedmieściach Katowic w
porównaniu do centrum Bytomia?
Jeśli
chodzi o ogólnie pojęte udogodnienia życiowe? Pod tym względem
Bytom bije na głowę większość nowych przestrzeni osiedleńczych
wokół Katowic. Nie mam wątpliwości, że to wygodniejsze życie.
Ale?
Ale
przy wyborze nowego miejsca zamieszkania istotną rolę odgrywają
stereotypy, a także coś, co można by określić „intuicją
dotyczącą tkanki społecznej”: jakich będę miał sąsiadów?
Czy będzie tam bezpiecznie? Czy to miejsce „z przyszłością”?
Pewne skojarzenia tego rodzaju mogą często kierować ludzi raczej
ku poszukiwaniu miejsca zamieszkania w nowo powstających osiedlach,
stanowiących nie tylko miejsce do wygodnego życia, ale także dowód
realizacji aspiracji, znalezienia się w środowisku kojarzącym się
z życiowym sukcesem, powodzeniem, rozwojem czy przyszłością.
Ja
mieszkam w Bytomiu i na otoczenie nie narzekam.
Bo
chodzi nie tyle o rzeczywistość, ile raczej wyobrażenia
towarzyszące pierwszym decyzjom gdzie „chce” się mieszkać.
Przecież na ogół realnie bardzo niewiele wiemy o tych miejscach,
które nas pociągają lub odpychają. To raczej sfera intuicji,
skojarzeń, klisz. Dopiero potem dochodzi do ich zderzenia z
rzeczywistością w tysiącu różnych szczegółów, z których
jedynie bardzo mgliście zdawaliśmy sobie sprawę, a które mogą
decydować o poczuciu zadowolenia lub frustracji.
Nikiszowiec pokazuje, ile może zrobić moda
Miasto
Bytom prowadzi dziś akcję pod hasłem „Zamieszkaj w wielkim
stylu”, zachęcającą do osiedlania się w Bytomiu. Można się
śmiać, ale zwłaszcza w Bytomiu czy bogatszych rzecz jasna
Gliwicach, ten styl jest i to niepowtarzalny.
Wydaje
mi się, że taki sposób zachęty może mieć sens. Pokazywania nie
tylko jak dobrze można żyć w danym miejscu, ale także jak bardzo
sprzyjać może ono realizacji takich – w najlepszym tego słowa
znaczeniu – „mieszczańskich” wzorców życia. Przestronnych,
pięknych klasycznych salonów w eleganckich kamienicach, porannej
kawy na rogu ulicy czy tramwaju trzy minuty od domu. Ten styl życia
ma szansę tryumfalnie powrócić po okresie jego ośmieszania w
czasach PRL, a potem nowobogackich zachwytów dworkami na
przedmieściach. Powrót do wzorców wygodnego miejskiego życia
wydaje mi się największą szansą dla Bytomia, zwłaszcza gdy jego
prozaiczne zalety – skomunikowanie, gęstą tkankę miejską uda
się połączyć z głęboką rewitalizacją, zielonym ładem, który
powinien przeniknąć także same miasta. To bardzo kuszące i
zupełnie realne.
Pamięta
pan program „Mieszkanie plus”?
Powstał
chyba tylko Nowy Nikiszowiec.
To
była dobra okazja, by na Śląsku dokonać pewnej rewolucji:
„Kamienica plus” zamiast „Mieszkania plus”. Remont starej
zabudowy, zasilanie jej młodymi ludźmi, którzy zamieszkają w
centrum, zamiast stawiania kolejnego peryferyjnego osiedla, do
którego trzeba doprowadzić autobus, media, pobudować obok
przedszkole, szkołę i sklepy.
Absolutna
racja. Przy obecnych realiach rynku nieruchomości, kurczeniu się
atrakcyjnych miejsc na przedmieściach, rewitalizacja byłaby również
szansą dla miast, zwłaszcza gotowych prowadzić politykę
mieszkaniową bardziej „smart” niż wyprzedawania lokali na
przetargach. By to jednak w praktyce bardzo trudne – ze względów
własnościowych, relacji rządu z samorządami, trudnościami w
projektach o charakterze partnerstwa publiczno-prywatnego. Nie mam
jednak wątpliwości, że taka fala nadchodzi, a ci którzy ją
prześpią – przegrają.
Załóżmy,
że w przypadku Bytomia to już raczej problem krzywdzących
stereotypów niż miasta w jego istocie. Jedno i drugie łączy czas
– trzeba lat, żeby zmiana się dokonała.
Ale
są czynniki, które mogą przyspieszyć lub zwolnić takie procesy.
Katowice doznały przed dekadą przełomu mentalnego podejmując
starania o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury oraz decydując się
na Strefę Kultury przy Spodku. Stały się, dzięki temu, w dużej
mierze innym miastem.
Czyli
miliardy złotych, których Bytom nie ma i mieć nie będzie.
Ale
są jeszcze takie zjawiska jak moda. Przykładem może być
odrodzenie się Nikiszowca, w większym chyba stopniu wynikające z
działań oddolnych niż jakieś poważnej, systematycznej i szeroko
zakrojonej polityce miasta. I to mimo fatalnego skomunikowania, który
czyni tę dzielnicę niemal wyspą, na którą trzeba urządzać
wyprawę. Tu Bytom ma potencjalnie ogromne atuty wykreowania tego
rodzaju mody, identyfikacji czyniącej miasto jakąś unikalną
przestrzenią, w której warto bywać, a tym bardziej – mieszkać.
Wszystko
się zgadza. Tylko Bytom to nie „Nikisz”.
To
oczywiste, walory są inne. Oryginalność Nikiszowca jest zupełnie
innego rodzaju. Jednak Bytom ze swoją mieszczańskością i mnóstwem
interesujących, klasycznych przestrzeni miejskich wymagających
wypełnienia nową treścią także stanowi ogromną, wciąż
niewykorzystaną szansę.
Gdyby węgiel leżał na Pomorzu...
Tak
wracamy do kwestii – jak pan to ujął – „czarnej legendy”
Bytomia i śląskiej krzywdy. W książce „Ballada o śpiącym
lwie” Agaty Listoś-Kostrzewy mamy – nomen omen – czarno na
białym, że władza ludowa kalkulowała, czy Bytom opłaca się
zniszczyć, by wydobyć zalegający pod nim węgiel.
W
okresie realnego socjalizmu Śląsk, w tym szczególnie Bytom, ulegał
bezlitosnej eksploatacji. Taka jest w dużej mierze natura
dyktatorskiej władzy. Jeśli z kalkulacji wyjdzie jej, że „opłaca
się” realizować jakieś wizje aktualnego przywódcy, wszelkie
koszty przestają się liczyć. W tamtych dekadach to jednak w
mniejszym stopniu była eksploatacja Śląska przez Polskę, ile
raczej społeczeństwa przez autorytarną władzę. Nasz „pech”
polegał na tym, że szczególnie cenne dla niej bogactwa naturalne
znajdowały się akurat pod nami. Gdyby węgiel leżał na Pomorzu
zapewne równie bezwzględnie eksploatowano by Pomorzan. Jednakże
wyniszczony tą rabunkową gospodarką został Śląsk, a tamte
dekady pozostawiły po sobie nie tylko trudne i kosztowne
dziedzictwo, ale także bardzo ważną lekcję ciemnych stron władzy
nieliczącej się z niczym, choć dbającej o przywileje dla tych,
których się boi.
Pytanie,
do jakich wniosków nas to prowadzi dziś, gdy wyzwaniem tak
Bytomia, jak i całego Śląska jest być może najpoważniejszy w
historii proces transformacji przemysłowej.
Europejski
Zielony Ład i będący jego elementem Fundusz Sprawiedliwej
Transformacji ma być właśnie częściową odpowiedzią na te
pytania, a właściwie – instrumentem służącym zapełnieniu
miejsca po odchodzącym w przeszłość modelu gospodarki i
energetyki. Pytanie, na ile fundusz te może i powinien służyć nie
tyle, albo nie tylko, czekającej nas transformacji, ale także
naprawieniu szkód wyrządzonych w przeszłości przez jego
istnienie. Poczucie sprawiedliwości podpowiadałoby, że powinniśmy
dążyć do jak najszerszego wyrównania tych szkód. Jednak poczucie
realizmu podsuwałoby tu sporo trzeźwego samoograniczenia – nie
wszystko, co słusznie byłoby zrobić, jest możliwe, a już
zwłaszcza w drodze prostego transferu finansowego.
Górnictwo,
nawet w Bytomiu, to już melodia przeszłości. Czy – paradoksalnie
– miastu byłoby dziś łatwiej, gdyby 7 lat temu rząd Ewy Kopacz
zamknął ostatnią bytomską kopalnię, czyli KWK Bobrek?
Odpowiedzi
na takie pytania nigdy nie są proste. Mimo że sam pochodzę z
górniczej rodziny, to staram się patrzeć na odchodzenie od
górnictwa możliwie racjonalnie i bez sentymentów. Dlatego uważam,
że tempo zamykania kopalń powinno być tak szybkie, jak to tylko
możliwe. Ale jest ono limitowane transformacją energetyki, bo to w
końcu nie wydobywanie węgla jest problemem, tylko jego spalanie.
Wychodzenie z górnictwa musi być zgrane z nowymi źródłami
energii oraz tworzeniem nowych szans rozwojowych dla miejsc, które
dotąd żyły z wydobycia i spalania. Poradzimy sobie z tym, nie
wymaga to wcale długich dziesięcioleci, jak wmawia nam rząd,
jednak nie może być dokonywane bez planu mającego choć
dostateczny poziom akceptacji społeczności lokalnych. Wiele
nauczyliśmy się z mocnych i słabych stron reformy górnictwa w
czasach rządu Jerzego Buzka i dysponujemy wszystkim, co potrzebne, w
tym pieniądze unijne, aby przeprowadzić sprawny i racjonalnie
przemyślany proces transformacji gospodarczej regionu. Pytanie czy
decydentom starczy mądrości, woli i charakteru, aby tym złożonym
i trudnym procesem umiejętnie nawigować, zwłaszcza w obliczu
nieuchronnych obaw i sprzeciwów niektórych środowisk.
Sprzeciw zawsze będzie, zwłaszcza, jeśli ludzie nie widzą alternatywy. I
to są doświadczenia ostatnich lat w tak zwanej restrukturyzacji
górnictwa.
Właśnie.
Transformacja nie będzie na pewno bezkonfliktowa, ale musi stwarzać
uczciwe szanse dla każdego, kto będzie gotowy z nich skorzystać, a
nie jedynie bronić za wszelką cenę status quo. Te zmiany są
nieuchronne ale mogą i powinny być zaprojektowane tak, aby były
raczej szansą niż tragedią dla społeczności i poszczególnych
osób, których bezpośrednio dotyczą. Nawiasem mówiąc takich
szans, jak dotąd, w Bytomiu nie stwarzano. Efekty obserwowaliśmy
przez ostatnie dekady.
Cztery
lata to dużo, jeśli… się je marnuje
Zygmunt
Frankiewicz, wieloletni prezydent Gliwic, powiedział mi kiedyś coś,
co z dzisiejszej perspektywy brzmi wręcz niewiarygodnie: że gdy
obejmował urząd w 1993 roku, Gliwice były biedniejsze od Bytomia.
Brzmi
szokująco w pierwszej chwili. Ale chwila refleksji pokazuje, że nie
ma w tym nic paradoksalnego. To paradoksalne dziś, ale w ówczesnych
realiach miasto górnicze znaczyło coś zupełnie innego niż miasto
akademickie. Pieniądze, produkt krajowy kreował się wtedy w
Bytomiu, a nie Gliwicach.
Zatem:
czy Gliwice zrobiły przez ćwierć wieku coś znacząco lepszego od
Bytomia, czy po prostu warunki się odwróciły?
Gliwice
znakomicie wykorzystały możliwości, jakie otworzyły się po 1989
r. Bardzo dobra polityka władz miasta, obliczona na długi horyzont
czasowy. Prezydent Frankiewicz był dla mnie zawsze uosobieniem
zdolności do dostrzegania i wykorzystywania szans rozwojowych,
często dużo wcześniej niż dostrzegali je inni. Swoją drogą w
niektórych wypadkach dążenia Gliwic były znacznie bardziej
sensowne z punktu widzenia interesu miasta, niż regionu. Niezależnie
od tego dziś takim punktem zwrotnym, jakim dla naszych miast był
rok 1989, jest Europejski Zielony Ład. I te regiony, które zdołają
z refleksem dostrzec i wykorzystać te szanse mogą po 30 latach
znaleźć się w takiej sytuacji jak Gliwice wobec Bytomia.
Wyprzedzić na zakręcie tych, którzy startowali z dużo lepszych
pozycji. Może, niestety, też być odwrotnie. Jeśli nasz region tej
szansy nie wykorzysta, a zrobią to inni, możemy stać się wobec
nich jak dzisiejszy Bytom wobec Gliwic – z niedowierzaniem
słuchając, że przecież jeszcze tak niedawno byliśmy znacznie
bogatsi i rozwinięci niż oni.
Piewcy
samorządu powiedzieliby: jeden Frankiewicz rządził tam 25 lat. A
może również dlatego rządził tak długo, że w Gliwicach było
łatwiej niż w Bytomiu?
Oczywiście,
że z punktu widzenia realizacji strategicznych zamierzeń taka
ciągłość ma swoje znaczenie. Gliwice miały też swój moment,
gdy centrum decyzyjne rządu składało się w istocie z osób
związanych z tym miastem. Kołowrót nieustannie zmieniających się
prezydentów, starających się zaczynać wszystko od początku i
koniecznie inaczej niż poprzednicy na pewno nie sprzyja sprostaniu
tak poważnych wyzwań rozwojowych, przed jakimi miasta stały w
ostatnich dekadach. Jednak ciągłość władzy może też być
obciążeniem. Świetnie, jeśli dobry prezydent rządzi długo,
kilka kadencji prezydenta kiepskiego, ale popularnego dzięki różnym
populistycznym sztuczkom, może przesądzić o miejscu danego miasta
na wiele pokoleń.
W
Bytomiu władza samorządowa zmieniała się wraz z kolejnymi
politycznymi falami w Polsce: SLD w kraju, SLD w Bytomiu. PO bierze
kraj, PO ma prezydenta. Ale dłużej – jak w Gliwicach czy Katowicach
– nie przetrwał nikt.
To
na pewno miało znaczenie. Zapewne ani Zygmunt Frankiewicz w
Gliwicach, ani Piotr Uszok w Katowicach nie zdziałaliby wiele
rządząc jedną kadencję. Cztery lata do bardzo dużo, jeśli się
je marnuje, ale bardzo mało, jeśli się je wykorzystuje do
realizacji ważnych, rozwojowych projektów. Ot, taki paradoks
względności czasu (śmiech).
Pieniądze na transformację nie mogą być lekiem przeciwbólowym
Dziś
pytanie w Bytomiu brzmi, czy bardziej niż stabilizacji miasto nie
potrzebuje również trochę szaleństwa.
Odwagi
na pewno i jasności co do zdefiniowania swojego miejsca,
przynajmniej w metropolii. Zdobycia się na coś więcej niż tylko
dłubania w infrastrukturze i mozolnym poprawianiu codziennej
rzeczywistości. To oczywiście ważne i konieczne, ale
niewystarczające. Zwłaszcza, jeśli miasto – jak Bytom – musi
walczyć o przełamanie krzywdzącego stereotypu. Pod tym względem
jest w sytuacji podobnej, w jakiej były Katowice przed
Off-Festiwalem, NOSPR-em, ożywieniem śródmieścia czy Centrum
Kongresowym i organizacją w nim ogromnych globalnych wydarzeń. A
ostatnio także – podjęciem się realizacji wydarzeń jako
Europejskiego Miasta Nauki 2024. Dzięki takim działaniom z dawnego
stereotypu niewiele zostało. Choć wiele miejsc Katowic pozostaje
niestety nadal niemal jak żywcem przeniesione z lat 90., Bytom jest w
jeszcze trudniejszej sytuacji, bo w pewnym sensie wziął na siebie
całe odium negatywnych skutków wczesnej transformacji na Śląsku…
Niemniej jednak staje – podobnie jak cały nasz region i cała
Europa – przed nowym punktem zwrotnym, jakim jest sprawiedliwa
transformacja i Europejski Zielony Ład.
Bytom
mesjaszem Śląska? Mocne.
Skala
zaniedbań z przeszłości postawiła Bytom na pierwszym miejscu jako
obszar interwencji. Stąd z kolei bardzo blisko do postawy pełnej
legendarnej już „krzywdy śląskiej”: że przekleństwo
historyczne, że miasto-klient pomocy społecznej. Środki na
transformacje nie mogą być lekiem – zwłaszcza przeciwbólowym.
Muszą być impulsem. Bytom ma wiele atutów, z którymi może
zasiąść do tego nowego rozdania kart. Nie jest przecież, w
przeciwieństwie od niektórych innych miejsc naszego regionu,
jedynie „miastem – produktem ubocznym wydobywania węgla”. Ma
ogromny kapitał historyczny, intelektualny, urbanistyczny, który
daje duże możliwości kreatywnego wykorzystania – łącząc
elementy ciągłości i nowatorskości.
Wspomniałem
o szaleństwie. Może w Bytomiu powinniśmy zacząć rozmawiać o
tym, czy np. nie odbudować zniszczonego w 1945 roku kwartału, z
zabytkowym ratuszem i zabudową mieszkaniową?
Nie
mam pojęcia, czy taki pomysł jest możliwy do realizacji, ale
takiej właśnie wyobraźni i rozmachu na Śląsku nam na pewno
brakuje. Przykład Katowic pokazuje, że czasem największe szanse
rozwojowe mogą wiązać się z pomysłami dość odległymi od
potrzeb i oczekiwań „zwykłego mieszkańca”. Zamiast
Międzynarodowego Centrum Kongresowego można było przecież
wymienić jeszcze 20 kilometrów kanalizacji i udrożnić 2 lub 3
duże skrzyżowania. Na co takie fanaberie? Co z tego będzie miał
zwykły człowiek? Jednak po 10 latach widzimy, ze jednak ma. Milion
turystów biznesowych w Katowicach rocznie zmieniło oblicze miasta i
przynosi efekty, które mniej lub bardziej bezpośrednio odbijają
się na życiu coraz większej liczby mieszkańców. To oczywiście
tylko przykład, ale pokazujący, że czasem warto zaryzykować i
spróbować osiągnąć efekt mniej doraźny, ale w dłuższej
perspektywie zmieniający niesłychanie wiele – w sferze morale,
wizerunku, poczucia dumy i identyfikacji ze swoim miastem. Nawet
zaspokajając te podstawowe potrzeby – wodociągowe, kanalizacyjne,
chodnikowe można to robić z większą lub mniejszą fantazją. W
Wiedniu jedną z ikon miasta jest udziwniona spalarnia śmieci
zaprojektowana przez legendarnego architekta Hundertwassera. Bez
zwrócenia na siebie uwagi jakąś unikalnością, w dzisiejszych
czasach trudno o budowanie poczucia dumy z miejsca, w którym się
mieszka i przyciąganie do niego mieszkańców. Wygodne domy i równe
chodniki do tego nie wystarczają.
Tę
potrzebę życzliwej uwagi widać po wizycie Springera w Bytomiu.
Tak.
Dla nas jego zainteresowanie jakimś fragmentem Bytomia jest ważne
również dlatego, że brakuje nam tego zainteresowania. Pół
żartem, pół serio: kiedyś Śląsk odwiedzali Breżniew, Castro
czy de Gaulle. Dziś szukamy czegoś, co wykracza poza „maintenance”,
czyli bieżące sprawy, bieżące utrzymanie miasta.
Bytom, całoroczny off-festiwal
Katowice
Europejską Stolicą Nauki w roku 2024. To szansa dla takich miast jak
Bytom?
To
zależy, co pójdzie za tym tytułem szerzej, niż tylko w
Katowicach. Bytom pod względem akademickim jest mało wykorzystany,
ale to jest też pytanie trochę o znalezienie swojego miejsca.
Miasto potrzebuje wyróżników, a przy coraz wyraźniejszej
„mainstreamowości” Katowic, „offowość” Bytomia wydaje się
być ciekawym kierunkiem. Być może Bytom mógłby stać się
śląskim Kreuzbergiem.
Północna
część bytomskiego śródmieścia nawet trochę wygląda jak ta
dzielnica Berlina.
Więc
dlaczego Bytom nie miałby być alternatywą dla katowickiej
Mariackiej, adresowaną raczej do tych, którzy szukają czegoś
innego niż dyskoteka i modne ciuchy? Takim stacjonarnym, całorocznym
off-festiwalem, do którego pielgrzymują wszyscy, którzy szukają
czegoś innego niż to, co lansują główne stacje telewizyjne i
internetowe portale. Odtrutki. Takim miastem-Jarocinem naszych
czasów. To tylko jedna w mnóstwa opcji. Mamy tyle niezaspokojonych
potrzeb na Śląsku, że jest w czym przebierać.
Nawiązując
do pańskich słów, mody nie da się tak po prostu zaplanować. I to
bardziej chyba wyzwanie dla środowiska niż władz miasta.
Środowisko
jest w takich procesach najważniejsze. Ale przychylność lub
obojętność władz miasta może takim pomysłom dać wiatru w żagle
lub je zdusić. Kto dziś pamięta, że off-festiwal był przez lata
w Mysłowicach? Katowice go przejęły. Bez tego nie byłoby później
kreatywnego miasta muzyki Unesco, Music Expo w Katowicach w 2017 r. i
wielu innych rzeczy. Mówiąc krótko – miasta nie byłoby na
muzycznej mapie Europy. A jest. Tylko władze muszą rozumieć, że
sens mogą mieć także przedsięwzięcia, których one same nie są
adresatem. Prezydent nie musi lubić chodzić na koncerty, żeby
rozumieć ich znaczenie i zabiegać o ich lokowanie w swoim mieście.
Dziś
miasto z marszałkiem chcą przejąć zabytkową Elektrociepłownię
Szombierki. Czy to jeden z takich pomysłów?
Jak
najbardziej. Jeśli ta sprawa dotrze do szczęśliwego finału,
posiadanie takiego obiektu powinno być wyzwolicielem kreatywności,
o której mówię. Tym bardziej, że różnorodność ich przeznaczeń
jest oszałamiająca. Bytom ma zresztą mnóstwo „loftowych”
przestrzeni do zagospodarowania. Muzyką, teatrem, kulinariami,
przestrzeniami do różnych pozornie dziwnych aktywności.
Bytom
za 10 lat?
Nie
widzę powodów, by nie mógł walczyć o odzyskanie pozycji jednego
z najważniejszych ośrodków miejskich Śląska. Te atuty, o których
mówiliśmy są trudne do zignorowania, a przy rozsądnej
długofalowej polityce, ewentualnym wsparciu unijnym, szansę na nowe
życie ma naprawdę duże. Poza Katowicami i Gliwicami ma chyba
największy potencjał tego rodzaju.