Gdy w 2012 roku odwoływano władze naszego miasta większość lokalnej sceny politycznej opowiedziała się po jednej stronie. W jednym szeregu znalazły się: Bytomska Inicjatywa Społeczna, Prawo i Sprawiedliwość, Sojusz Lewicy Demokratycznej, Wspólny Bytom i Ruch Palikota oraz kilka organizacji spoza polityki. Wówczas prowadzona była wspólna kampania, w efekcie czego bytomianie otrzymywali jeden, jasny przekaz.
Pięć lat później, w grudniu 2017 roku, opozycja nie była już tak jednomyślna. Większość aktywnych ugrupowań politycznych w Bytomiu zgadzała się w kwestii odwołania Damiana Bartyli ze stanowiska, ale każde z nich prowadziło własne działania. Właśnie dlatego w okresie kampanii referendalnej w internecie istniało kilka stron zachęcających do udziału w głosowaniu, bilboardy przy głównych drogach miały inną szatę graficzną niż plakaty na słupach, a ogłoszenia w prasie posiadały tylko jedno logo zamiast szeregu znaków całej opozycji.
Rywale Bartyli zdobyli się na wspólny przekaz tylko dwa razy: gdy radni razem rozesłali list do mieszkańców i nieco później organizując dużą konferencję prasową w Operze Śląskiej. Jeden, niezależny front próbowali też zbudować byli prezydenci, którzy po wielu tygodniach negocjacji w końcu podpisali się pod listem otwartym do bytomian. Lecz i on został zdominowany przez jedno stowarzyszenie, bowiem na odwrocie listu prezydentów zamieszczono tylko jego logo.
Z powodu braku umiejętności liderów do porozumienia referendum okazało się fiaskiem. Choć do urn poszło niemal 20 tysięcy bytomian, czyli tylko nieco ponad 1 tysiąc mniej, niż w 2012 roku zagłosowało na Damiana Bartylę wybierając go na prezydenta, ale i tak o 6 tysięcy za mało, by przekroczyć wymagany próg frekwencyjny.
Otrząśnięcie się po referendalnej porażce zabrało bytomskim politykom kilka miesięcy. W tym czasie podziały po stronie opozycji jeszcze bardziej urosły, co pozwoliło Damianowi Bartyli na uchwalenie budżetu oraz wygranie batalii o środki na przebudowę stadionu i działalność piłkarskiej Polonii. Teraz lokalni liderzy zabrali się za przygotowania do wyborów, które mają odbyć się jesienią. Ich ostatnie działania wskazują na to, że nie wyciągnęli żadnej lekcji z kampanii referendalnej sprzed kilku miesięcy.
Wygląda na to, że o wyborczym zjednoczeniu nie ma mowy. Od początku było wiadomo, że PiS pójdzie samo do wyborów, co nie jest niczym dziwnym mając na uwadze fakt, że partia mimo ostatnich spadków w sondażach wciąż sobie świetnie radzi, więc w Bytomiu ma szanse uzyskać dobry wynik. Z kolei przedstawiciele pozostałych ugrupowań wpierw przebąkiwali o zamiarach zawarcia porozumienia, na mocy którego powstałaby jedna, wspólna lista, która miałaby zagrozić Bytomskiej Inicjatywie Społecznej, a jej kandydat na prezydenta miał bić się z Damianem Bartylą o najważniejsze stanowisko w mieście. Jednak najprawdopodobniej każde z lokalnych ugrupowań pójdzie samo do wyborów.
Taki scenariusz jest świetny dla Damiana Bartyli, gdyż elektorat jego przeciwników zostanie rozrzedzony, natomiast oni sami będą mieć problem z uzbieraniem środków na kampanię, na jaką może pozwolić sobie urzędujący prezydent. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby jego rywale zaczęli bić się między sobą, bo to odwróciłoby uwagę wyborców od jego potknięć, jednocześnie naruszając wizerunek konkurentów.
W Bytomiu nie brakuje liderów, a każdy z nich czuje się ważniejszy od drugiego. Jednak zamiast dużego sztabu ludzi mają oni tylko wielkie ego. Współpraca jest dla nich możliwa tylko wtedy, gdy odbywa się na ich warunkach, a oni będą grać pierwsze skrzypce. Niestety większość z nich ma problem z uzbieraniem sensownych kandydatów na listy wyborcze (albo w ogóle jakichkolwiek ludzi) i funduszy na kampanię. Można więc się spodziewać, że na kartach do głosowania kolejny raz zobaczymy wiele nazwisk pretendentów do prezydenckiego fotela, ale większość z nich nie będzie miała żadnych szans na zwycięstwo. Za to skorzystają drukarnie, które będą ledwo nadążać z produkcją plakatów i ulotek tylu różnych kandydatów...