Zwykle sesje bytomskiej rady odbywają się raz w miesiącu. Jedynie w wyjątkowych sytuacjach zwoływane są sesje nadzwyczajne, poza wcześniej ustalonym harmonogramem. Można by pomyśleć, że radni w sezonie ogórkowym nie mają szczególnej potrzeby zbierania się na sesjach, a jednak w sierpniu odbyły się aż dwie. Przyczyna rzeczywiście była nadzwyczajna... okazało się, że ojcowie naszego miasta mają rzadką zdolność dematerializacji.
O co chodzi? Zgodnie z terminarzem sierpniowa sesja powinna odbyć się 24 dnia tego miesiąca. W porządku jej obrad zaplanowano jedynie cztery punkty, których uchwalenie mogło być tylko zwykłą formalnością, ponieważ projekty dotyczyły mało kontrowersyjnych spraw. Ostatecznie jednak tego dnia żadnej uchwały nie przyjęto... Na sali zebrało się zaledwie 17 spośród 25 wszystkich radnych, ale zgodnie z prawem ich ilość była wystarczająca do podejmowania decyzji.
Przeczytaj też: Ile zarabiają radni?
Na początku sesji w trybie nadzwyczajnym do porządku obrad włączono kilka dodatkowych punktów dotyczących zmian w budżecie miasta oraz w Wieloletniej Prognozie Finansowej. Do ich uchwalenia wymagana jest bezwzględna większość, a więc 13 głosów. I tu pojawił się problem... Na sali było tylko 12 członków koalicji rządzącej Bytomiem, co groziło porażką w głosowaniu w sytuacji, gdyby cała obecna opozycja opowiedziała się przeciwko. Radni Bytomskiej Inicjatywy Społecznej i ich sojusznicy wpadli w popłoch. Przewodniczący Andrzej Wężyk niespodziewanie ogłosił pięciominutową przerwę, by w tym czasie sprowadzić do ratusza trzynastego koalicjanta. To okazało się niemożliwe, bowiem nieobecni radni korzystali z urlopów poza miastem. W tej sytuacji postanowiono uniknąć potencjalnej kompromitacji w głosowaniu poprzez zerwanie kworum. Po zakończeniu przerwy kilku radnych z premedytacją nie wróciło na salę. Przewodniczący stwierdził brak wystarczającej frekwencji do kontynuowania obrad i zarządził kolejną przerwę. Rajcowie oczywiście nie wrócili, więc w końcu Andrzej Wężyk postanowił o zakończeniu sesji.
Radnym BIS nie przeszło przez myśl, że opozycja może poprzeć ich projekty. Z góry założono, że uchwały nie przejdą, choć planowane zmiany w budżecie i WPF-ie nie były znaczące, a konkurenci nie mieli szczególnego interesu, by je odrzucić. Jak mawia stare przysłowie "każdy sądzi po sobie" i widocznie przedstawiciele koalicji stwierdzili, że sami w takiej sytuacji by skorzystali z okazji do złośliwości. Jednak rzeczywistość mogła okazać się inna, ale nie spróbowano tego sprawdzić.
Ponieważ ostatecznie nie przyjęto żadnej uchwały, sesja musiała odbyć się raz jeszcze. Powtórzono ją więc tydzień później, w poniedziałek i tym razem koalicjanci stawili się w odpowiedniej liczbie. Tylko czy trzeba było takiego cyrku, aby podjąć kilka mało istotnych decyzji?